czwartek, 20 października 2022

Skarby Czarnobylskiej strefy wykluczenia ☢

Bywa czasem tak, że w miejscu, w którym teoretycznie "byli już wszyscy", znajdujemy coś, czego prawdopodobnie jeszcze nie widział nikt. Takie historie zawsze są bardzo ciekawe, a towarzyszące im przeżycia zostają z nami naprawdę na długo - to wspomnienia. Wspomnienia, których nikomu nikt nie może zabrać.

Dokładnie dwa lata temu część Huraganowej ekipy wybrała się do Czarnobyla, a dzięki Napromieniowani.pl mogliśmy zwiedzić dobrze znane wszystkim miasto duchów. Miasto, którego mieszkańcy zostali ewakuowani i już nigdy do niego nie wrócili...

Dzisiaj natomiast możecie przeczytać prawdziwą historię Wiktora - jednego ze członków Huraganowej ekipy 😊 

Pokój w Prypeci

Roztrzęsiony jak galareta autobus wytacza się z ledwo widocznego ronda na ślepą uliczkę zakończoną zarośniętą bramą.
 

Szary, pokryty mchem znak Прип'ять" (Prypyat) stoi w środku niczego i nie robi żadnego wrażenia. Wręcz tutaj nie pasuje, wśród wszechogarniającej dżungli wygląda absurdalnie.

- Słuchajcie, idziemy na północ na teren „garaży”. Spotykamy się za 2.5h przy busie.

Ja wiem, że garaży zwiedzał nie będę. Gdzieś w oddali czai się przygoda i nic mnie nie jest w stanie od niej odciągnąć.
- Ej panowie, z tego, co zdążyłem zauważyć na mapie, gdzieś na wschód jest opuszczone przedszkole. Idziemy?

- Co ty, nie ma szans, żebym się przedzierał przez ten gąszcz.
- No dokładnie, jak chcesz to leć, na mnie też nie licz

No to pa pa, mnie wzywa wyzwanie.

W kieszeni latarka, w plecaku woda, kanapka i zapasowe rękawiczki. W spodniach telefon – będzie robił za aparat fotograficzny, bo zasięgu tutaj nie uświadczę - ukraińska karta sim na nic się nie zda. W drugiej kieszeni dozymetr, postukuje nieregularnie co jakiś czas. Powinien mnie ostrzec w razie czego. A może powinienem go regularnie wyjmować?

Do paska przytwierdzam krótkofalówkę – moja jedyna łączność ze światem. Jakbym się zgubił to jest moje koło ratunkowe, jak je zgubię – umarł w butach.

Zaczynam przedzierać się przez zarośla i od razu rozumiem niechęć towarzystwa do chodzenia na przełaj. Las jest tak gęsty, że trzeba chodzić z rękami przed twarzą. Pomyśleć, że gdzieś tutaj kiedyś była droga lub trawnik…

To, co się rzuca w oczy to grzyby – a raczej absurdalna ich liczba i wielkość. Mogę stanąć w miejscu i na samym zasięgu rąk zebrać całe wiadro. Raj dla grzybiarzy to mało powiedziane, tu grzyby mogą rosnąć dowolnie długo, a nie drżeć ze strachu, że o 6 rano ktoś wstanie tylko po to, żeby je zerwać.

Idę dalej. Po prawej zostawiam w oddali wieżowiec Fujiyama, będzie moim punktem odniesienia przy powrocie.

Jest! Zza drzew prześwituje blok. Pomyśleć, że z zewnątrz wygląda na prawie nietknięty. Ale zdążyłem się już nieraz przekonać, że to pozory – natura wzięła co swoje i wnętrza mieszkań oraz klatki schodowe zawalone są mieszaniną zgniłych podłóg, odpadających ścian i pordzewiałych, trudnych do zidentyfikowania kawałków metalu.

Coś mi jednak mówi, że w tym przypadku będzie inaczej. Omijany, położony na obrzeżu miasta budynek ma w sobie jakąś tajemnicę, a ja jestem zdesperowany, żeby ją odkryć.

Na początek warstwa nonsensownie gęstych krzaków, porośniętych tak, jakby ktoś celowo je tam zasadził, żeby się ochronić przed intruzami. Zakładam rękawice i zaczynam przedzierać się przez ten gąszcz. Docieram do ściany budynku – nie ma szans, żebym dał radę wejść od frontu, dzień się skończy zanim przejdę ten żywopłot. Może znajdzie się jakieś niezamknięte okno na parterze? Jest!

Ładuję się do pomieszczenia, które prawdopodobnie było kiedyś salonem. Prawdopodobnie – jest puste, podłoga przegniła, a przyklejone tapety dawno utraciły już swój wzór. Na salon wskazuje tylko rozmiar pokoju i jego umiejscowienie, brak jakiegokolwiek wyposażenia, a natura zaczęła się już wdzierać każdą szczeliną.

Wychodzę na klatkę. Taka sama jak większość w zonie – mocno zniszczona, nie sposób nawet rozpoznać koloru na jaki była kiedyś pomalowana.

Wiedziony przeczuciem idę na pierwsze piętro. Wchodzę do pierwszego mieszkania za windami. Zdumienie budzi wiszący na ścianie wieszak na ubrania, ale po otwarciu drzwi do pokoju moim oczom ukazuje się cud. 

Wiedziałem! Jakimś cudem pośród zniszczonych, zawalonych niekiedy mieszkań, zbutwiałych desek, odpadających tapet i łuszczącej się farby uchował się on – jeden pokój.






Rozglądam się szybko dookoła niczym dziecko w sklepie ze słodyczami. Podchodzę do szafy i włosy stają mi dęba na rękach. Kalendarz. Kartka na wierzchu z 28.04.1986 r. Dzień ewakuacji. 

Otwieram szuflady nie mogąc uwierzyć w swe szczęście. Pomoce do nauki na prawo jazdy. Ciekawe, czy zdążyli zrobić prawo jazdy? Pod spodem kwadratowy kartonik. Zaraz, nie kartonik, koperta! W środku – rysunki – niegdysiejsze skarby jakiegoś dziecka. Rozkładam, robię zdjęcie, próbuję schować do środka. Wilgotny papier bardzo utrudnia zadanie. Wygląda na to, że nikt wcześniej tego nie wyjmował. Ciekawe jak zareagowałby dzisiejszy autor tych figurek – jakoś nie sądzę, że chciałby je oglądać. Podejrzewam, że mogą niepotrzebnie przypomnieć te traumatycznie chwile sprzed ponad 30 lat…

Czy w tym budynku czeka na mnie jeszcze jakaś niespodzianka ? Mało czasu, mało czasu, zostało 30 min do zbiórki, a ja nawet nie wiem którędy mam wracać. Postanawiam na szybko przelecieć wszystkie piętra, aż na sam szczyt, a drogi powrotnej poszukać z dachu.
Każde następne piętro to tylko kolejna, kompletnie nieczytelna, już dziś smutna historia pustych, brudnych ścian. Na dachu ulga – widać wieżowce!! Ten dzień nie mógł lepiej się udać 😊 Kilka fotek na pamiątkę. W drodze powrotnej postanawiam w biegu sprawdzić kolejny pion. Niestety, tak samo pusty i zniszczony jak poprzedni.

Mega kiepsko z czasem, na bank się spóźnię, jeśli będę chciał wracać pod osłoną dżungli. Postanawiam iść główną drogą. Trudno, jeśli ochrona mnie zauważy, zwieję w gęstwinę i dotrę na przełaj. Kolejny zakręt, kolejna prosta. Mijam wieżowce. Jest bus! Docieram minutę przed umówionym czasem. Kierowca busa śpi, nie zauważył, że dotarłem z przeciwnej strony. Wsiadam do środka, przez szybę zauważam całą naszą grupę wracającą razem – zdaje się, że oglądali coś wspólnie i zrobili wspólny powrót.

Co by nie było, ja mam swój skarb z Zony, którego nikt mi już nie zabierze.


Było to pierwsza historia spisana na tym blogu przez Wiktora. Podobało Wam się? Ja osobiście mam nadzieję, że w przyszłości pojawią się tutaj inne wpisy pozostałych członków Huraganowej ekipy 😊

I to byłoby na tyle.

Do następnego!

Nie zapomnijcie polubić pozostałych Huraganowych socjalmediów, aby być na bieżąco w temacie naszych poczynań 😊

   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz