Nie tylko Kraków miał sowiego mitycznego smoka, co ział ogniem, zjadał zwierzęta gospodarcze i straszył miejscową ludność. Mało kto wie że Warszawa miala nie jednego, a aż trzy smoki! I to nie byle jakie bowiem były to smoki rzeczne. A zatem skąd się wzięły i czy były tak samo krwiożercze jak smok Wawelski, przekonamy się w dzisiejszym wpisie.
Niski poziom Wisły w okresie suszy stał się ostatnio zjawiskiem częstym. Podczas gdy jedi odliczają kolejne rekordy, drudzy widzą szansę by odnaleźć zatopione w wodzie przeróżne artefakty minionej epoki.
Historia warszawskich smoków sięga lat 80. XIX wieku. Pierwszy zaobserwowany na brzegu Wisły smok pojawił się w 1886 roku. Ich populacja szybko się zwiększyła – również w 1886 roku pojawił się drugi, zaś trzynście lat później trzeci i ostatni z nich, co miało miejsce w 1899 roku.
W przeciwieństwie do smoka wawelskiego nie stanowiły one niebezpieczeństwa dla miejscowej ludności ani zwierząt gospodarskich. Całe swe życie spędzały w wodzie, tuż przy lewym brzegu Wisły, chłeptając łakomie ogromne ilości wody. Na powierzchnię wyłaniały się bardzo rzadko i tylko w szczególnych okolicznościach – zazwyczaj podczas dużej suszy. Gdy poziom Wisły spadał drastycznie nisko, można było obserwować, jak te masywne „poczwary” wynurzają się i wylegują na odsłoniętym dnie rzeki.
Ich historia trwała niespełna pół wieku. Wedle różnych źródeł, w latach 1928 i 1934 dwa z pierwszych smoków przeszły do historii. Rok 1934 nie był łaskawy i pogrzebał ostatniego z nich. Przez wiele lat ich szczątki spoczywały na dnie rzeki… ale tylko do czasu.
💧 A teraz całkiem na poważnie 😉
źródło: mbc.cyfrowemazowsze.pl
Owe „smoki” były w rzeczywistości drenami rzecznymi – zakończeniami przewodów ssawnych systemu wodociągowego. Stanowiły część nowoczesnego układu wodociągów warszawskich, zaprojektowanego przez Wiliama Lindleya i uruchomionego w 1886 roku.
Wiliam Heerlein Lindley był brytyjskim inżynierem, który zaprojektował system wodociągów dla wielu europejskich miast – m.in. Hamburga, Pragi i Warszawy.
Źródło: Fot. Krzysztof Kobus Travelphoto.pl 2
Przez dziesięciolecia zaopatrywały w wodę coraz bardziej rozrastającą się stolicę. Z czasem, gdy miasto się powiększało, ich wydajność malała. 
Ich nazwa nie wzięła się z legend, lecz z wyglądu – kratowane głowice drenów przypominały otwarte paszcze smoków.
źródło: Praska Ferajna
Ostatecznie wysłużone dreny musiały ustąpić miejsca nowocześniejszym i wydajniejszym rozwiązaniom, które sprostały rosnącym potrzebom mieszkańców Warszawy.
źródło: Fot. Michał Krasucki
Zostały usunięte podczas modernizacji ujęć wodnych w latach 1928 i 1934.
Dziś jeden z ocalałych drenów można zobaczyć na terenie Stacji Filtrów Warszawskich przy ul. Koszykowej, gdzie – podczas dni otwartych – można go podziwiać w pełnej okazałości.
Dobrze, zatem poznaliśmy historię Smoków Lindleya. Mój rekonesans w poszukiwaniu dawnej lokalizacji drenów nie przyniósł oczekiwanych rezultatów – być może Wisła nie była wystarczająco niska. Za to jest miejsce, które skrywa coś, co nazwać można Smoczymi Ogonami.
Ze względów trudnej dostępności i bezpieczeństwa nie zdradzam szczegółów lokalizacji miejsca, w którym rozpoczęły się moje poszukiwania. Na dzień dobry wita nas większy i dwa mniejsze kanały. Byłem tu już kiedyś – wtedy jednak płynąłem pontonem i zmuszony byłem opuścić to miejsce wcześniej.
Kawałek dalej (zdawałoby się prostokątnego) kanał przybiera kształt zbliżony do okrągłego. Dalej prowadzi mnie tradycyjny kanał w kształcie jajka.
Spacer nim należał do wyjątkowo komfortowych – tu bowiem nie czuć było zapachu zgniłego jaja.
Wędrówka niebawem się kończy – dochodzę do rozwidlenia. 
Już z daleka widzę, że nie będzie mi dane dokonać większego wyboru, ponieważ jedna z odnóg pozostaje zamknięta.
Grodzie, jak każde inne – duże, ciężkie, metalowe – a pod nimi sączy się strużka wody. Ciekawe, dokąd by mnie doprowadziły, gdyby były otwarte. Chyba trzeba będzie sięgnąć do źródeł.
Ale światełko Lindleya wskazuje mi drogę. Nie ma innej – mogę iść ku światłu albo zawrócić. Wybieram więc światłość.
Są ogromne, kręte i wmurowane w ceglaną ścianę.
Zatrzymajmy się więc w ciszy i przyjrzyjmy im się bliżej.
Tuż nad nami znajduje się studzienka – nasza jedyna latarnia w tej przenikliwej ciemności. Umiejscowiona całkiem wysoko, ale przynajmniej z porządną drabinką.
Choć nie korzystam z włazów zbyt często, miałem już okazję przekonać się, jak niebezpieczne bywają metalowe stopnie prowadzące w dół do kanałów – brak konserwacji i wieczna wilgoć sprawiają, że rozsypują się pod najmniejszym ciężarem.
Miasto zaczyna się budzić. Ludzie wychodzą ze swoich gniazdek. Zbieram się więc w drogę powrotną – szkoda byłoby spalić to miejsce.
Do wyjścia prowadzi mnie ten sam kanał, którym przyszedłem. Na jego końcu już widać światło nowego dnia – wyjście coraz bliżej.


.jpg)


 
  













-01.jpeg)

















 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Hej! Zanim pójdziesz dalej, napisz dwa słowa, jestem ciekaw Twojej opinii 👇